Backpackerska udręka i ekstaza – Niebiańska plaża
W minionych miesiącach bardzo dobrze poznaliśmy wszelkie odpryski farby, nierówności ścian, zadrapania na meblach czy ruchome deski w podłodze naszych domów. Z zapałem odkrywcy eksplorowaliśmy lasy, parki, szlaki rowerowe i piesze w najbliższej okolicy. Świat dotąd połączony liniami najszybszych czy najwygodniejszych tras w Google Maps, oddalony zaledwie o jedno lub dwa kliknięcia w wyszukiwarce tanich lotów, ponownie zrobił się bardzo duży. Na granicach zaroiło się od kontroli, na lotniskach ubyło pasażerów, ewentualne wyjazdy poprzedza research dotyczący obostrzeń, utrudnień, wymaganych testów, a tym którzy w marcu utknęli gdzieś na drugiej półkuli, dotąd śnią się koszmary o tablicy odlotów z informacją o odwołanych połączeniach do domu. Z drugiej strony ten przestój hamujący entuzjazm głodnych wrażeń podróżników, doprowadził do wzmożenia dyskusji dotyczącej masowej turystyki, kwestii etycznego podróżowania, a także w ogóle uświadomił rolę podróży w życiu wielu z nas.
Kino w dużej mierze przyczyniło się do naszych globtroterskich zapędów - nieustraszony Indiana Jones, wędrujący przez Alaskę Alexander Supertramp, Audrey Hepburn na Rzymskich wakacjach, Jude Law na jachcie Birdy w Utalentowanym panu Ripleyu, Brad Pitt żyjący Siedem lat w Tybecie czy wszyscy swobodni jeźdźcy przemierzający legendarną Route 66. Jaka niesamowita aura otacza postaci filmowych włóczęgów! Z ich sylwetek aż bije nonkonformizm i wolność od pogrążonego w degrengoladzie systemu. W marzeniach chcieliśmy być jak oni - jakby powiedział Jack Kerouac - literacki patron ludzi w drodze: ,,jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd, aż nagle strzela niebieskie jądro i tłum krzyczy Oooo!”.
Naiwne stwierdzę, że pomimo wzrostu popularności wycieczek do Czarnobyla po premierze serialu HBO, oraz tym, że tylko koronawirusowe obostrzenia powstrzymały stolicę Francji przed inwazją fanek Emily w Paryżu, do cech wędrownego życia poza szałem poszukiwania nowych doświadczeń, ekscytacji, żądzy przygody, coraz częściej dołącza samoświadomość - znajomość swojego miejsca w machinie turystycznego biznesu, odpowiedzialność za podejmowane na każdym kroku w podróży decyzje, zrozumienie zjawisk kryjących się za wybuchem turystycznego szaleństwa w kolejnych lokalizacjach i jego niepohamowanego wpływu na przyrodę i życie mieszkańców. Ci bardziej wrażliwi przyjmują do wiadomości, że nie będą huśtać się na trąbie słonia jak Nel w Pustyni i w puszczy, nie zaprzyjaźnią się z delfinem Flipperem na czas swojego tygodniowego urlopu by pływać z nim w oceanie w promieniach słońca, ani raczej nie będą włamywać się pod osłoną nocy do grobowca faraona by szukać w nim wskrzeszającej mumie Księgi Umarłych.
Sądząc po zamieszczonych na blogach podróżniczych i w life-stylowych magazynach rankingach, głównym zadaniem filmów drogi oraz filmów o podróżach jest inspirowanie tych, którzy szukają ostatecznej pobudki do wyjazdu w nieznane. Jakże zubożające to podejście, gdy ma się w pamięci całą historię kultury z błąkającymi się przez wieki kolejnymi wcieleniami mitycznego Odyseusza. Gdy wspomni się podwaliny amerykańskiej czy australijskiej tożsamości narodowej, których kształtowaniu towarzyszyło wynalezienie samochodu i budowanie sieci nowych dróg. Wreszcie kiedy myśli się o kwestiach postkolonialnych, wciąż kładących się cieniem nad współczesnością.
Nurt filmów drogi zrodził się w epoce kontestacji, jako wyraz sprzeciwu wobec hipokryzji i egoizmu społeczeństwa, obsesji na punkcie dóbr materialnych i konserwatywnych wartości. A postaci zbuntowanych włóczykijów - outsiderów spoza dominującego porządku, miały być tymi, którzy widzą i rozumieją więcej - nośnikami nowej świadomości. Tymczasem my widzowie za pierwszym razem często oglądamy te filmy przez różowe okulary, dostrzegając tylko wolność, niezależność, swobodę, obojętni wobec zasugerowanego w fabule lub widocznego z perspektywy czasu krytycznego wydźwięku.
To założenie wydaje mi się jedynym uzasadnieniem wysokiej pozycji na tego typu zestawieniach filmu Danny’ego Boyle'a Niebiańska plaża, którego wpływ na środowisko naturalne i ruch turystyczny w południowej Tajlandii jest znany równie szeroko jak opowiedziana w filmie historia zamieszkującej rajską plażę społeczności gotowej zrobić wszystko, by utrzymać swój Eden w tajemnicy. Pamiętając o dramatycznej sytuacji pierwowzoru filmowej plaży - położonej na Ko Phi Phi Maya Beach, na której jeszcze niedawno turystów było więcej niż ziaren piasku, co ostatecznie doprowadziło do czasowego zamknięcia zatoki - promowanie filmu Boyle'a jako zachęty do podróży jest wręcz okrutne.
Z drugiej strony zapamiętana z weekendowych ramówek stacji telewizyjnych jako zapewniający rozrywkę ,,hit tygodnia” Niebiańska plaża dwadzieścia lat po kinowej premierze zaskakuje świeżością i wyjątkowo trafnie opisuje wielogłos doświadczeń z drogi. Szczerze uprzedzam, że mój odbiór filmu jest mocno przesiąknięty wspomnieniem krajobrazów Tajlandii z marca 2020 oraz reminiscencjami wszelkich bliskich i dalekich wojaży spod znaku ciężkiego plecaka i braku planu. Mimo to leniwe, przesycone kolorami sceny sielanki na tle spektakularnych widoków zestawione z psychodelicznymi sekwencjami, szybkim montażem, nietypowymi ustawieniami kamer rodem z kina czasów amerykańskiej kontrkultury, tak celnie korespondują ze spektrum wrażeń towarzyszących włóczędze - od utrwalanego na zdjęciach uczucia słodkiej lekkości i błogiego odprężenia po cały ten pęd, zmęczenie, zawrót głowy. Niebiańska plaża pewnie nawet mocniej niż dwadzieścia lat temu wyraża fantazje zachodnich przyjezdnych rzucających się w wir odmiennego kręgu kulturowego - pragnienie by doznać wewnętrznej przemiany, uciec, zerwać z utartymi ścieżkami kariery, materialnym dobrobytem i wygodą, by zobaczyć, by doświadczyć czegoś nowego. Wreszcie, w filmie Boyle’a olśniewająca plaża na tajskiej wyspie uosabiająca wszelkie obietnice, jakie ma spełnić daleka podróż okazuje się tylko ułudą.
Raj niczym nie różni od jądra ciemności - obdziera postaci z fałszywych ideałów, a samą podróż z kuszącego uroku przygody. Zachowanie mieszkańców plaży znosi zaakcentowany na początku podział na traktowanych z pogardliwym uśmiechem turystów i ,,Prawdziwych Podróżników” pragnących wyjść poza utarty szlak destynacji z przewodników. Wędrowcy tworzący utopijną komunę, wpadają w te same pułapki, co pierwsi europejscy kolonizatorzy - do swojego kawałka nieba na ziemi postrzeganego jako czekająca na zapisane tabula rasa, przenoszą znane z ojczyzn struktury. Uciekając przed nudą codzienności, popadają w wygodne trwanie - wiodą pozbawione problemów słodkie życie, przedłużające się w nieskończoność wakacje. Przeciwstawiając się masowej turystyce, budują kurort dla tych, którzy nie lubią kurortów. Nawet silne więzi, które miałyby stanowić podstawę wspólnoty okazują się iluzją, w chwili próby okazuje się, że grupę, jak w wielu kryminalnych historiach od zarania wieków, łączy jedynie tajemnica.
Tragiczny wypadek odsłania pęknięcia w wizji idealnego światka, których nie jest w stanie przysłonić usunięcie dowodów. Przez szczeliny do komuny toczy się gangrena i ani turkusowe wody ani drobny biały piasek nie mogą powstrzymać rosnącej nieufności i wszechobecnego poczucia wyobcowania. W obrazy rajskiej plaży bezlitośnie wdziera się dzikość dżungli - krajobrazy południowej Tajlandii zaczynają niebezpiecznie przypominać Wietnam Czasu apokalipsy. Pryska poczucie bezpieczeństwa, do stępionych przez wakacyjne rozluźnienie zmysłów dociera świadomość zagrożenia, wyspa okazuje się pułapką, a do osady nagle wkrada się to, co obce i nieoswojone.
Może zamiast inspiracją Niebiańska plaża powinna być dla nas ćwiczeniem z wrażliwości? Może ćwiczeniem z pokory? - by zamiast oglądać ją nad niemal spakowanym do drogi plecakiem, wstrzymać się i zastanowić się nad poruszonymi przez film tematami i przedstawieniami tego, co zachodni widz nazwałby egzotyką?
Bowiem na czym miałoby właściwie polegać to wykraczanie poza wytyczony przez innych szlak? Główny bohater lamentuje, że wszyscy próbują zrobić coś innego i zawsze kończą. robiąc dokładnie to samo”. Stawia się w opozycji do wszystkich backpackersów spotkanych na Khao San Road w Bangkoku. Chce wyjątkowych doświadczeń, chce zobaczyć Tajlandię bez retuszu, chce prawdy... a dostaje łóżko w enklawie porozumiewających się po angielsku zachodnich podróżników i prywatną plaże, gdzie grywa się w piłkę nożną i krykieta. Na niebiańskiej plaży nie ma miejsca dla lokalnej ludności. Właściwie wszystkie postaci Tajów pojawiają się jedynie epizodycznie, przedstawiane bardzo stereotypowo - zarówno brutalni prymitywni strażnicy pól marihuany, jak też poczciwa sprzątaczka w hostelu. Bohaterowie całkowicie ignorują możliwość poznania mieszkańców Tajlandii, wykazując się uderzającym ignoranctwem w stosunku do kultury, historii i współczesności kraju. Richard i jego francuscy towarzysze z zapałem dołączają do członków komuny obojętnych wobec rzeczywistego świata, za to całkowicie pochłoniętych boską potrzebą tworzenia - ulepszania zastanego miejsca w idealną wizję egzotyki.
Udoskonalanie terenu sięga zresztą poza filmową fabułę - w ramach przygotowania planu filmowego 20th Century Fox, aby uczynić Maya Beach jeszcze bardziej niebiańską, zdecydowało się na ingerencję w ukształtowanie terenu: posadzenie 60 palm kokosowych, wyrównanie wydm oraz wykarczowanie traw, żeby poszerzyć plaże. Działania doprowadziły do trwałego uszkodzenia środowiska w tym obszarze. Kaczor Daffy w jednej ze scen porównał branżę turystyczną do rozprzestrzeniającego się raka niszczącego wszystko na swej drodze, dla Ko Phi Phi filmowym buldożerem okazał się film Boyle’a.
W Tajlandii trudno jednak nie wpaść w pułapkę Niebiańskiej plaży. Kiedy w Bangkoku kombinujesz jak najtaniej dostać się na południe i w końcu rozkładasz ręce, wzdychając nad tym, jak oni to ogarnęli za 400 bht. Gdy nawet w przeddzień lockdownu Khao San Road brzmi mieszanką angielskiego, niemieckiego i francuskiego, i czujesz, że albo uciekniesz na łono natury, albo Bangkok Cię pochłonie. Wreszcie kiedy chcesz podrzemać na jednej z przepięknych plaż, ale już dwa metry za Tobą wyrastają pierwsze bambusowe chatki, a grupa wczasowiczów odpala swój głośnik. I gdy na ulicach znajdziesz ofertę każdej wycieczki, jaką sobie wyśnisz - zaczynasz tęsknić za jakąś pokrętną przygodą, którą będziesz miała lub miał tylko dla siebie, marzysz o miejscu, gdzie dotrzesz tylko ty...
Jedno jest pewne, usłyszysz to od każdego backpackera w tajskich hostelach: ,Ko Phi Phi? No pięknie i w ogóle, ale same imprezy i tłum, jak chcesz spokoju to jedź gdzie indziej.”
Autor
Dominika Laszczyk-Hołyńska
Magister filmoznawstwa, podróżniczka, pasjonatka surfingu, niespokojny duch. Współpracuje ze Stowarzyszeniem FilmETER. W zeszłym roku oglądała filmy drogi i pędziła autostopem na Festiwal Filmowy do Cannes. Teraz śni o Australii, tęskni za Portugalią, a w smutnych pandemicznych bezkinowych czasach na pocieszenie ogląda głównie swoje ulubione filmy. W koło.