Dom z lęków i widm. Horror i wiktoriańska rezydencja
Stary mroczny dom okazuje się pojemnym naczyniem dla metafor, kulturowych i społecznych zjawisk, pragnień, lęków. Zmurszałe mury pamiętają dawne winy, labirynt pomieszczeń koresponduje z rozpadającą się pod wpływem traumy psychiką, a od doświadczenia nawiedzenia nie ma odwrotu. W piwnicach wiktoriańskich posiadłości zawodzą duchy wypartych wspomnień, nieprzepracowanej przeszłości, nieodkupionych grzechów Ameryki.
Kolejne lockdowny już okazują się doskonałą pożywką dla scenarzystów komedii romantycznych, a ja jestem ciekawa jakie horrory powstaną na fali pandemii... Skoro w cukierkowej formie przymusowy home office i zamknięcie w jednej przestrzeni w czasie zarazy to fantastyczne zawiązanie akcji dla historii miłosnej, to czemu nie można by ugrzęznąć w domu z mściwym duchem?
W najbardziej aktualnej wersji, pospolity schemat filmu z centralnym motywem nawiedzonego domu wyglądałby zapewne tak: tuż przed początkiem pandemii pewna rodzinka daje się skusić wyjątkowo korzystnej ofercie na zakup pięknego, starego domu na odludziu. Wydają wszystkie oszczędności i samodzielnie zabierają się do remontu.
Już pierwszej nocy dom zaczyna skrzypieć, na strychu słychać kroki, okiennice trzaskają w przeciągu. Ubrane w retro koszule nocne dzieci zaczynają opowiadać o wymyślonych przyjaciołach. Z kranu w kuchni kapie szlam. Dorośli oczywiście pozostają obojętni wobec niepokojących znaków, z naiwnym uśmiechem przyjmując dziwne zachowanie psa, ujadającego na bliżej nieokreślony punkt w kącie pokoju czy głuche telefony. W międzyczasie, jedynym sygnałem z zewnętrznego świata jest informacja o lockdownie i nakaz pozostania w domu... Home sweet home. Tapety w kwiatuszki i drewniane schody mają dawać poczucie przytulności i gwarancję bezpieczeństwa, ale… w blasku księżyca cień starej szafy groźnie kładzie się nad dziecięcym łóżkiem, kwiaty usychają, klikanie w klawiaturę laptopa niesie się echem niczym dźwięki pamiętnej maszyny do pisania w Lśnieniu, przeciążony internet w XXI wieku zastępuje odcięte linie telefoniczne, a przytłoczona sytuacją głowa rodziny zaczyna wykazywać mordercze skłonności.
I właściwie nie wiadomo już, czy przyczyną wywołującej gęsią skórkę atmosfery jest izolacja, widmo finansowej niewydolności i lęk przed wirusem pożerającym ludzkie życia wraz ze światową gospodarką, czy może jednak duchy...
Nie podoba się? To może inny przykład. Co powiecie na taki prolog filmu: gdy po pierwszej fali na sklepowe półki powraca makaron i papier toaletowy, lokalny szeryf zauważa, że od początku pandemii nikt nie widział mieszkańców rezydencji na wzgórzu. Choć istnieje szansa, że lokatorzy po prostu nadal żywią się zapasami konserw, dzielny stróż prawa postanawia sprawdzić trop. Na miejscu za (oczywiście) zardzewiałą bramą i (wiadomo!) frontowymi drzwiami ozdobionymi witrażami zastaje niedojedzony obiad (aż słyszę to podkreślone w warstwie dźwiękowej brzęczenie much), gnijące w pralce pranie, niepościelone łóżko (szeryf zagląda do każdego pomieszczenia i chodzi baaaardzo powoli w tych swoich stukających butach, już samo echo tych kroków przyprawia o szybsze bicie serca). Na terenie posiadłości nie ma ani żywego ducha. Na ekranie pojawia się plansza informująca, że rodziny nigdy nie odnaleziono, a przedstawione w filmie wydarzenia są tylko próbą rekonstrukcji chwil poprzedzających ich tajemnicze zniknięcie.
Wydaje się, że wyeksploatowany do cna motyw nawiedzonego domu wyssał już ze scenarzystów wszystkie pokłady kreatywności, ale po okresie izolacji może okazać się jednym ze sposobów opowiadania o ostatnich doświadczeniach. W końcu niemożności i niepewnej przyszłości, które mieszkały z nami pod jednym dachem, bliżej do paranormalnych sił, niespokojnych duchów czy ukrytej pod podłogowymi deskami traumy, niż do pozytywnego obrazu domu jako schronienia. Mury budynków być może znów ożyją pod wpływem niesamowitości, freudowskiego unheimlich sycącego się tajemnicą i grozą.
Te rozmyślania prowadzą mnie do bliższego przyjrzenia się filmowym nawiedzonym domom.
Mogłabym zbyć temat, wrzucając scenografię do worka gatunkowego bagażu, ale sto lat, przez które pod względem wizualnym ta przestrzeń niemal wcale się nie zmieniła, usprawiedliwia chęć pogłębienia tematu. Warto na chwilę pochylić się nad planami budowy, ofertą drewnianych okładzin lub fikuśnych żyrandoli i zastanowić się dlaczego domy z epoki wiktoriańskiej zostały w popkulturze gniazdem zjawisk paranormalnych, placem zabaw mściwych duchów i więzieniem potępionych dusz.
Motyw, który przed narodzinami sztuki filmowej mógł wydawać się drugorzędnym zjawiskiem w literaturze, obecnie przenika amerykańską popkulturę na wskroś. To wciąż szlagierowy wątek literacki, element halloweenowej ikonografii, klasyczna atrakcja parków rozrywki, oś fabuły hollywoodzkich thrillerów i horrorów, przynęta dla spragnionych mocnych wrażeń turystów gotowych zapłacić za nocleg w nawiedzonym domostwie. Już sama reputacja wiktoriańskiego domu wystarcza, by pod wpływem siły wyobraźni naczynia same zaczęły spadać z półek.
Choć pierwsze XVIII-wieczne dzieła literatury grozy na czele z Zamczyskiem w Otranto Horacego Walpole’a od Stanów Zjednoczonych dzielił ocean, dziewiętnastowieczny gotyk w Ameryce szybciej osiągnął dojrzałą formę. Nowela Zagłada domu Usherów Edgara Allana Poego (1839) pada najczęściej jako kwintesencja narracji o nawiedzonym domu. Przepełniona makabrą historia starej nieruchomości rozpadającej się na pół uważana jest za arcydzieło amerykańskiej literatury gotyckiej. Tytułowe miejsce akcji zawieszone między rzeczywistą strukturą i rolą metaforyczną już w pierwszym akapicie, zostaje wyróżnione ze świata przedstawionego piętnem człowieczeństwa: ,,okna podobne do oczu, które patrząc nie widzą”. Ostatecznie dom „umrze” wraz z rodzeństwem Usherów. Według Thomasa O. Mabbotta, problem z interpretacją figury domu w utworze Poego, rozwikłał drugi mistrz literatury grozy H.P. Lovecraft, argumentując, że Roderick Usher i jego siostra Madeleine, oraz cały dom dzielą ze sobą jedną wspólną duszę. Ten duchowy wymiar domu miał okazać się kopalnią inspiracji dla twórców kina grozy. Współczesne opowieści o nawiedzeniu na przykład Szósty zmysł M. Nighta Shyamalana (1999) lub Hereditary. Dziedzictwo Ariego Astera świadomie wykorzystują zrównanie domu grozy z samą psychiką.
Operowanie motywem domu jako odzwierciedlenia psyche oraz dziwne zjawiska podważające wiarę w poczytalność mieszkańców już w przypadku pierwszych filmów na czele z Kotem i kanarkiem Paula Leni - wczesnym horrorem z wytwórni Universal i kamieniem węgielny w rozwoju filmów o starych, upiornych domach - były źródłem największej przyjemności odbiorczej. W konstrukcji narracyjnej horroru, to przecież rozwiązanie zagadki, czy za wydarzeniami stoją nieznane siły, o jakich nam się nie śniło, jest głównym założeniem złożonej struktury odkrywania, z której zdaniem Noela Carrola czerpiemy uczucie art-grozy.
Nim jednak seans zwieńczy rozwiązanie tajemnicy (albo ironiczne zakończenie otwarte), napawamy się błądzeniem w labiryncie poszlak, ciemności, groźnych dźwięków i straszaków wyskakujących zza węgła. O ile w przypadku filmów z końca lat 20-tych czy filmów osadzonych w epoce ponure, rozpadające się zamczysko jest uzasadnionym miejscem akcji, amerykańskie wytwórnie musiały odnaleźć bardziej współczesny, przystający do realiów Stanów Zjednoczonych odpowiednik ponurych zrujnowanych dworów.
W horrorach ich miejsce zajęły więc domy z epoki wiktoriańskiej. Nieprzynależne do wyłącznie jednego stylu, a raczej reprezentujące trendy dominujące za panowania Królowej Wiktorii, czerpały z europejskiej architektury neogotyckiej, z uwzględnieniem materiałów łatwo dostępnych w Ameryce - zwłaszcza drewna. Stanowiły architektoniczną mieszankę opartą na dorobku antyku, gotyku i renesansu.
Wraz z rosnącą popularnością przeciwnemu eklektyzmowi Ruchu Sztuki i Rzemiosła w XX wieku (inspirował się nim między innymi Frank Lloyd Wright - mistrz Lautnera, o którym pisałam w tekście ,,John Lautner ulubiony architekt Hollywood”) ludzie zaczęli postrzegać wiktoriańskie domy jako dziwaczne, ponure i duszne. Gdy na salony wkroczył ascetyczny modernizm, staroświeckie wiktoriańskie domy przypominały zjawy przeszłości, a wymyślne ornamenty kojarzyły się z wytworami szalonego umysłu.
Rekonstruując kontekst tego, jak życie w wiktoriańskim domu zmieniło się w horror, Sarah Burns śledzi początki tropu nawiedzonego domu. Gdy dawne style architektoniczne zaczęły tracić na popularności, ogromne, ozdobne budynki okazały się za trudne do utrzymania. Artyści tacy jak Edward Hopper i Charles Ephraim Burchfield zaczęli malować opuszczone wiktoriańskie domy, nadając im niepokojący ponury charakter. Obyczajowość i kultura epoki królowej Wiktorii zostały okrzyknięte przesadnymi, pruderyjnymi i nieamerykańskimi. Mansardowe dachy, łuki wykończone przypominającymi hafty i koronki drewnianymi zdobieniami stały się obiektem kpin, synonimem ostentacji i tandety.
Po I wojnie światowej Ameryka jeszcze gwałtowniej odwróciła się od wiktoriańskiego wzornictwa. Powracający z frontu żołnierze przestali wierzyć w jasne sny ojców i odcinali się od wszystkiego, co reprezentowało minioną epokę. Wiktoriańskie domy jawiły się jako upiorne pozostałości po skorumpowanej przeszłości. Przeszłości, którą chciałoby się odciąć, pogrzebać. Burns pisze: ,,Wiktoriańska rezydencja stała się domem dla demonów psychiki. Każdy dom był kotłem pełnym potężnych emocji osobistych i kulturowych - strachu, traumy, niepokoju, wstrętu, żalu, poczucia winy, które miały zostać zepchnięte na tył ciemnej szafy i zapomniane. To, co ukryte w domu zawsze groziło wydostaniem się, bez względu na to, jak silne było pragnienie ujarzmienia i stłumienia tych uczuć. Podobnie jak puszka Pandory, ten kocioł wzbudzał nieodparty impuls, by podnieść pokrywę, zajrzeć do środka, odkryć tajemnicę. To, co nawiedzało te domy, to wspomnienia, które nie chciały umrzeć. "
Telewizja i kino podsycały wyobrażenie: wiktoriańskie domy były albo opuszczone, albo zamieszkane przez jednostki spod ciemnej gwiazdy: w To wspaniałe życie Jimmy Stewart z żoną naprawiają opuszczony Granville House, rodzina Addamsów w serialu z lat 60 zamieszkuje wiktoriański dwór przy 0001 Cemetery Lane, pamiętamy też rodzinny dom Normana Batesa… Nawet Walt Disney użył fasady wiktoriańskiej fasady w Nawiedzonym domu w pierwszym Disneylandzie.
Dodatkowo do złej sławy posiadłości przyczyniły się miejskie legendy: Sarah Winchester miała rzekomo pozostawać w kontakcie z duchami męża i dzieci podczas budowy wiktoriańskiego domu w San Jose, w Amityville z 2005 roku wykorzystano XVIII-wieczną nieruchomość, choć do morderstwa rodziny DeFeo, które zainspirowało cykl filmów doszło w niewinnie wyglądającym domku z końca lat 20-tych XX wieku.
Oglądając w kinie kilkukondygnacyjny budynek ze strzelistym dachem, wieżyczkami, zadaszoną werandą, filarami i przyciętymi w esy floresy dekoracjami, nie potrzeba braci Winchesterów, Prawdziwych Pogromców Duchów ani małżeństwa Warrenów by stwierdzić, że będą kłopoty.
Czającą się wewnątrz grozę zwiastuje upiorne otoczenie: izolacja napędza szaleństwo, oplatający zapuszczony ogród bluszcz tylko czeka by owinąć się wokół zwłok lokatorów, przeżarty rdzą płot spowolniłby ucieczkę.
Po przekroczeniu progu jest tylko gorzej: architektura wiktoriańskiego domu ze współczesnego punktu widzenia zdaje się zakłócać równowagę między punktem obserwacyjnym a kryjówką. Zakamarki i zaułki nie pozwalają ogarnąć wzrokiem całej przestrzeni, w ciemności kryją się strachy, zagmatwany układ pomieszczeń sprawia, że łatwo się zgubić. Potencjalne schronienia okazują się pułapką bez wyjścia. W ostatecznym rozrachunku zło lepiej radzi sobie z sekretnymi pokojami, szafami pod klatkami schodowymi, strychami i piwnicami. Zwłaszcza, że większość historii rozpoczyna się od przeprowadzki: mieszkańcy próbują zaaklimatyzować się w nowej przestrzeni, tymczasem miejsce, które nazywają domem odwraca się przeciwko nim. Domy wydają się wypełnione pułapkami, mającymi rozdzielić rodzinę, oddzielić ,,najsłabsze ogniwo” od pozostałych (zwykle osobę najbardziej wrażliwą, która pierwsza zorientuje się, że ,, coś się dzieje” i której oczywiście nikt nie będzie wierzył).
Zdaniem Margee Kerr, duże stare budynki pełne gnijącego drewna, szczelin i innych wad konstrukcyjnych mogą wytwarzać infradźwięki, wyolbrzymiające poczucie przerażenia. Krótko mówiąc, dźwięki o niskiej częstotliwości do 20 Hz, poniżej poziomu słyszalności mogą u niektórych osób być potraktowane jako niezidentyfikowany, niejednoznaczny sygnał, zwiastujący zagrożenie, wywołując niepokój, nerwowość, bezsenność, a nawet mdłości. Słowem, w zbutwiałych ścianach, poluzowanych deskach podłogowych naprawdę słychać echo przeszłości.
Ten cielesny wymiar skłonił badaczy do spojrzenia na motyw nawiedzonego domu w kontekście teorii abiektu Julii Kristevy, a także zainspirował studia z dziedziny widmologii. Na zapożyczoną od Freuda koncepcję niesamowitości - czegoś dziwnie znajomego, tego co znane, które na powrót stało się obce, padło nowe światło - niesamowitość miała oznaczać to, co powinno pozostać tajemnicą, ale wyszło na jaw. Odwołując sie do Pokochać na podstawie Umiłowanej Toni Morrison, Monica Michlin interpretuje motyw nawiedzonych domów w postmodernistycznych narracjach w kontekście traumy:
Traumatyczna przeszłość powraca, by zmusić żywych do konfrontacji z historią przemocy na tle rasowym. (...) Większość narracji o nawiedzonym domu, (...) opiera się na tej samej podstawowej zasadzie: wtargnięcia jakiejś zewnętrznej, zwykle niezidentyfikowanej siły, która zasiewa ziarno chaosu i zniszczenia w granicach domu.
Od indiańskiego cmentarza w Duchu, po torturowanych niewolników w Krainie Lovecrafta, to widmo winy hula po korytarzach. Nieznana siła okazuje się wcale nie pochodzić z zewnątrz, a raczej emanować wprost z ziemi. Od nawiedzenia nie ma powrotu, to co zostało raz ujawnione będzie prześladować na innych poziomach. Drzwi do wiktoriańskiej rezydencji są wejściem do labiryntu, z którego nie ma ucieczki. Bo choć większość horrorów kończy się sceną wyjazdu z domu grozy lub przezwyciężeniem złej siły, nic już nie powróci do stanu sprzed granicznego doświadczenia. Nawiedzony dom jest czymś więcej niż tylko możliwością zmierzenia się z lękami przynoszącą katharsis. To również bolesne wkraczanie na nieznany zakazany teren i poznanie wiedzy zabronionej, wiedzy spoza dominującego światopoglądu, prowadzącej raczej do wyobcowania niż spełnienia.
Autor
Dominika Laszczyk-Hołyńska
Magister filmoznawstwa, podróżniczka, pasjonatka surfingu, niespokojny duch. Współpracuje ze Stowarzyszeniem FilmETER. W zeszłym roku oglądała filmy drogi i pędziła autostopem na Festiwal Filmowy do Cannes. Teraz śni o Australii, tęskni za Portugalią, a w smutnych pandemicznych bezkinowych czasach na pocieszenie ogląda głównie swoje ulubione filmy. W koło.