Miłość do kiczu [FELIETON]

Uwielbiam kino. Oglądanie filmów, które powstały pod czujnym okiem mistrzów kamery sprawia przyjemność prawie transcendentną. Oczywiście, że czułam podniosłość oglądając „Zwierciadło” Tarkowskiego. Fajnie jest oglądać coś, czego się nie rozumie i szukać w tym ukrytych znaczeń. Ja, na przykład, to uwielbiam i przynosi mi to wiele frajdy intelektualnej.

Jednak są takie filmy, które są mi najbliższe i to do nich wracam najczęściej. Aż wstyd się przyznać, że miłośniczka kina nie ogląda filmografii Felliniego na zapętleniu, tylko co najmniej dwa razy w miesiącu wraca do „Wrednych dziewczyn” (reż. Mark Waters), a przy każdej możliwej okazji namawia znajomych do ponownego obejrzenia „Pitch Perfect” (reż. Jason Moore). Głupio to mówić tak przy ludziach, gdy ci chcą rozmawiać o najnowszym filmie Tarantino.

„Hej, studiuję filmoznawstwo, a moje ulubione filmy to te, w których bohaterowie ubierają się na różowo, a wokół ich sylwetek unosi się dziwna poświata, przypominająca aureolę”. Brzmi idiotycznie. A jednak, najbardziej lubię filmy z kiczem i brokatem w tle. Mea culpa.

Kicz

Moim faworytem, od kiedy pamiętam, były „Wredne dziewczyny” w reżyserii Marka Watersa. I choć reżyser ten wcześniej nakręcił niemalże kultowy dla lat 90-tych film „Upiorne święto”, to właśnie „Wredne dziewczyny” są dla mnie niemal arcydziełem w swoim gatunku. Absurdalność niektórych scen w tym filmie sprawia, że na moim ciele czasem pojawiają się ciarki zażenowania, ale jednocześnie czerpię z nich jakąś irracjonalną przyjemność. Zwłaszcza, kiedy widzę bohaterkę wpadającą do kosza na śmieci, bo zapatrzyła się na chłopaka. Nie do wiary, że ktoś na to wpadł!

Odkąd zakochałam się we „Wrednych dziewczynach” i zaczęłam oglądać ten film regularnie, widziałam go około dziewięćdziesięciu razu (właśnie policzyłam na szybko od jak dawna powtarzanie sobie tego filmu stało się moim rytuałem i sama nie mogę uwierzyć w to, że minęło już pięć lat, a ja dalej się nie znudziłam). Oczywiście szukałam w międzyczasie czegoś, co wzbudzi we mnie podobne emocje, jednak nie udało się. Oczywiście, wciąż nie tracę nadziei.

Co jakiś czas staram się przypominać sobie również „Śmiertelne zauroczenie” (reż. Michael Lehmann) i „Słodkie zmartwienia” (reż. Amy Heckerling), bo mam bardzo silne poczucie, że właśnie te dwa konkretne filmy musiały powstać, żeby w końcu narodziły się „Wredne dziewczyny”. Oglądanie tych filmów jest jednak o wiele prostsze. „Słodkie zmartwienia” to od A do Z romantyczna komedia o rozterkach nastoletniej dziewczyny, a „Śmiertelne zauroczenie” zapewnia kilka ciekawych zabiegów, które zadziwiają (kiedy za pierwszym razem oglądałam ten film, nie spodziewałam się, że dojdzie do morderstwa), i łatwo w nim zauważyć, już od samego początku, że nie kryje się ze swoją autorskością.

„Wredne dziewczyny” i „Słodkie zmartwienia” też mają w sobie ten oryginalny sznyt, ale trzeba się bardziej skupić, żeby wyłapać tam celowość zabiegów. „Wredne dziewczyny” są stuprocentową komedią, ale pod bardzo dosłownymi i często niesmacznymi żartami, często schowane są inne, subtelne w przekazie, ale szokujące w treści. Może właśnie to najbardziej lubię w oglądaniu tego filmu w kółko – czekanie na dźwięk szarpanego przez psa silikonu. Nie jest to szczyt komedii. Ba, nie jest to nawet rodzaj komedii, za jakim zazwyczaj przepadam, a jednak tutaj wywołuje uśmiech.

Płacz

Napisałam już tyle żałosnych wyznań w tym tekście, że jedno więcej nie zaszkodzi. Zawsze płaczę na tego typu filmach. Nie uważam, że jeśli płaczę, to od razu znaczy, że film jest znakomity, bo ja z zasady łatwo się wzruszam. Dlatego ciężko obejrzeć mi „Pitch Perfect” bez uronienia choćby łezki. Bo wiecie, one wszystkie są takie zgrane i starają się poznać siebie nawzajem i znaleźć wspólną melodię. Ogólnie mieć perfekcyjną tonację. Zupełnie nie ruszają mnie wątki romantyczne w „Pitch Perfect” (przede wszystkim dlatego, że każdy fan tej serii wie, że najważniejszy wątek romantyczny się tam nie wydarzył), ale już siła, jaka płynie z kolejnych wykonów sprawia, że zalewam się potokiem łez. Ludzie, którzy oglądają ten film ze mną czasem nie rozumieją, przecież nie stało się na ekranie nic wielkiego. Grupa studentek śpiewa a capella, a ja płaczę. Tak już mam. Nie ma w tym wszystkim takiego absurdu (pojawia się tylko w początkowej scenie, a później już znika całkowicie) i naiwności jak we „Wrednych dziewczynach”, ale młodość wybija się z tego filmu równie mocno.

Wszystkie te filmy, które sama określam jako kiczowate, zawsze skupiają się na licealistkach albo, rzadziej, studentkach. Może z wyjątkiem „Dziś 13, jutro 30” (reż. Gary Winick), choć jest to kwestia sporna. Ta amerykańska wizja nastoletniości jest jednocześnie czysta i brudna, pełna zaprzeczeń i to chyba podoba mi się najbardziej. Oczywiście, bohaterki takich filmów zazwyczaj są jednowymiarowe i nie określiłabym ich jako dobrze wykreowane postaci, ale ta prostota zbliża mnie do nich jeszcze bardziej. Mniej znaczy więcej.

Kicz i płacz

Jest jeszcze jedna kategoria filmów, które uwielbiam. Muszę przyznać, że to chyba mój ulubiony gatunek. Są to komedie romantyczne o homoseksualnych kobietach. Obejrzałam ich już kilka, a trudno znaleźć kolejne, bo w tym temacie kręci się głównie dramaty. Jednak te kilka tytułów, które powstały, zawsze mnie intrygują. Ich zabawa formą jest nieograniczona. W „Grach weselnych” (reż. Ol Parker) dostajemy prawie klasyczną komedię romantyczną, w „D.E.B.S.” (reż. Angela Robinson) oglądamy coś w stylu „Odlotowych agentek”, tylko o wiele bardziej udziwnione, a w mojej ukochanej „Cheerleaderce” (reż. Jamie Babbit) towarzyszymy bohaterce podczas jej „terapii” w specjalnym ośrodku dla osób homoseksualnych. W tym filmie kicz wylewa się z każdego kadru. Róż, kwiaty, sukieneczki, lalki. Wszyscy tam wyglądają jakby uciekli z fabryki cukierków. I właśnie to piękno sprawia, że z każdą minutą denerwuję się coraz bardziej. Z jednej strony śmieszne to wszystko, a z drugiej niepokojące. A na sam koniec, kiedy bohaterki uciekają, nie wiem już sama czy płaczę z radości, że im się udało, z żalu spowodowanego tym, przez co musiały przejść, czy może po prostu dlatego, że dobrze jest popłakać się na sam koniec filmu? Mimo, że od początku było wiadomo jak się skończy. 

Filmografia:

Cheerleaderka (reż. Jamie Babbit)

D.E.B.S. (reż. Angela Robinson)

Dziś 13, jutro 30 (reż. Gary Winick)

Gry weselne (reż. Ol Parker)

Pitch Perfect (reż. Jason Moore)

Słodkie zmartwienia (reż. Amy Heckerling)

Śmiertelne zauroczenie (reż. Michael Lehmann)

Wredne dziewczyny (reż. Mark Waters)

Autor

Absolwentka filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Od 2019 roku jest częścią Studenckiego Radia Żak Politechniki Łódzkiej. Brała udział w produkcji kilku etiud filmowych. Poza filmami, interesuje się komiksem oraz sztuką. W wolnych chwilach pisze teksty filmowe i wiersze.

Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
maria
maria
3 lat temu

Pani Paulino, świetny tekst! Podoba mi się zarówno wpis, jak i ciekawi mnie samo zjawisko! Ja muszę przyznać, że na Netflixie znajduję wiele takich propozycji i lubię się w nie zagłębiać dla odprężenia;)
Serdecznie pozdrawiam i czekam na kolejne posty!

1
0
Would love your thoughts, please comment.x