Po czerwonym dywanie na plażę. Relacja z Festiwalu Filmowego w Cannes
17 lipca zakończyła się tegoroczna edycja Festiwalu Filmowego w Cannes. Tradycji stało się zadość - Złote Palmy zostały przyznane. Od 1946 roku miejscowość na francuskiej riwierze na czas festiwalu staje się centrum filmowego świata: na schodach prowadzących do Pałacu Festiwalowego szeleszczą suknie od najlepszych projektantów, najdroższa biżuteria błyszczy w słońcu, a na zacumowanych na wybrzeżu luksusowych jachtach trwa nieustająca fiesta.
Festiwalowemu Cannes bliżej do snu niż do rzeczywistości - na ulicach mijają się goście w wieczorowych kreacjach i wczasowicze dźwigający pod pachą przeciwsłoneczne parasole, w nocy sztab pracowników Palais de Festival niestrudzenie odkurza czerwony dywan z ziaren piasku z pobliskiej plaży. W dodatku gwiazdy wielkiego ekranu są niemal na wyciągnięcie ręki, aperol spływa ulicami, a w gigantycznych kolejkach słychać nowennę filmowych polecajek, oczekiwań i planów na najbliższe seanse.
Tak jest zawsze, ale w tym roku poczucie nierealności sięgnęło zenitu.
Wszak już sam film otwierający tegoroczną edycję ,,Annette” niewątpliwie nie jest z tego świata. Ale przede wszystkim, możliwość uczestniczenia w tym skrzącym się od zbytku wydarzeniu po rocznej przerwie wydaje się spełnieniem marzeń. Zwłaszcza, że właściwie do ostatniej chwili Festival de Cannes 2021 stał pod znakiem zapytania. Kilkakrotnie zmieniane terminy, chaos restrykcji i kwestii organizacyjnych - jeszcze dwa miesiące temu sytuacja niebezpiecznie przypominała powtórkę z zeszłego roku, gdy ostatecznie covid wygrał ze świętem kina (odwołanie festiwalu w 2020 to pierwszy taki przypadek od 1968 roku, gdy festiwal nie odbył się na znak solidarności z protestującymi studentami).
Filmowe wydarzenie przesunięte z maja na środek lata okazało się pierwszym tak dużym przedsięwzięciem na kulturalnej mapie Francji od półtora roku. Idealnie wstrzeliło się w lipcową lukę w obostrzeniach: tuż po zniesieniu większości restrykcji i zaledwie tydzień przed wprowadzeniem nowych. W związku z tym, przyświecającym festiwalowi hasłem okazało się stare dobre ,,hulaj dusza”, pod patronatem odzianego w ekstrawaganckie superkolorowe garnitury przewodniczącego jury Spike’a Lee, którego podobizna zerkała na podekscytowanych kinomaniaków z gigantycznych plakatów. Zazwyczaj słynąca z przekrwionych oczu i przewagi kofeiny w krwiobiegu publiczność w tym roku wrzuciła na luz.
Atmosfera relaksu była paradoksalnie wynikiem zmian w organizacji związanych z koronawirusem. Pandemia wprowadziła canneński festiwal w nową erę: kilkugodzinne kolejki na seanse (dwa lata temu kolejka na ,,Parasite” miała chyba z pół kilometra długości) zostały zastąpione ledwo zipiącym, rzadko aktualizowanym systemem internetowym. I choć rejestracja codziennie rano przypominała grę w ruletkę (gdy o 7.00 ruszała rezerwacja biletów, samo zalogowanie na festiwalowe konto było wielkim zwycięstwem), to widzowie wreszcie mieli możliwość zaplanowania swojego czasu. To ułatwienie pozwalające na spędzanie godzinki między seansami w kawiarni przy plaży zamiast torturze kolejek i powolnego spalania się w lipcowym słońcu, okazało się w wielu przypadkach nagrodą pocieszenia dla festiwalowej widowni.
Bo tegoroczna selekcja filmów do konkursu głównego nie porwała tłumów.
Planując swój przyjazd do Cannes na ostatnie dni festiwalu, miałam nadzieję, że pierwsze recenzje ułatwią mi zaplanowanie seansów (tylko w samym konkursie głównym są 24 filmy, poza tym Certain Regard, premiery poza konkursem, seanse na plaży i odrestaurowane klasyki - słowem mnóstwo możliwości, zdecydowanie za mało czasu). Tymczasem pierwsze głosy okazały się bardzo zachowawcze, z przewagą chłodnej obojętności i znużenia. Kolejne tytuły wzbudzały wielkie nadzieje, kolejne seanse kończyły się niespełnionymi oczekiwaniami. Szczerze mówiąc, jako filmoznawczyni czuję, że anulowanie kilku rezerwacji, by pójść na plażę, powinno wzbudzić we mnie większe wyrzuty sumienia…
Niestety niszowe kino w canneńskim wydaniu chyba wpadło w pułapkę schematów. Przepis na artystyczny sukces brzmi niczym kultowy cytat z Rejsu: ,, W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. (...) Normalnie… Patrzę, patrzę na to… No i aż mi się chce wyjść z… kina, proszę pana… I wychodzę…”.
Kameralne historie, kamera z ręki, długie statyczne ujęcia w liczbie pięciu seansów dziennie nużą. Zwłaszcza po rutynie kolejnych lockdownów, po wsiąknięciu w ofertę platform streamingowych, wreszcie po zaprzedaniu duszy serialom Netflixa… za kinowym blaskiem, ekspresją, świeżością filmowej formy tęskno było nam widzom najbardziej…
Dlatego bardzo się cieszę, że udało mi się zobaczyć ,,Annette”. Po pierwsze dlatego że ten barokowy, gigantyczny pod względem formy i fabularnie kojarzący się z antycznym eposem film jest tak przytłaczający, że właściwie nie wiadomo jak do niego podejść: czy jak do efektownej rock opery czy może jak do greckiej tragedii naznaczonej fatum. A po drugie, ,,Annette” to pobudka.
Wszak festiwalowa rzeczywistość wcale nie jest taka słodka. Śpi się po cztery godziny dziennie, panuje upał, eleganckie ubrania gniotą i uwierają. Kinowe sale kuszą ciemnością, oczy same się zamykają, notatki robią się coraz bardziej zdawkowe, a oglądanie ciągu filmów o smutku, nudzie i bólu istnienia sprawia, że wszystko zlewa się w potok rozpaczy. I wreszcie pod koniec dnia, gdy z piekącymi oczami zadajesz sobie pytanie: czy warto było to oglądać, odpowiedź bywa mało satysfakcjonująca...
Za to ,,Annette” sprawia, że widz wręcz kuli się na fotelu. Przytłoczony monumentalnością i teatralnością formy zapomina o całym świecie. Siedzi na ciemnej sali z oczami wielkimi jak spodki.
Moim ulubionym zwycięstwem w batalii z systemem rezerwacji biletów pozostaje jednak wspaniały ,,The French Dispatch”. Moim zdaniem opus magnum Wesa Andersona: głębsze, dojrzalsze, przesiąknięte melancholią, a przy tym doskonałe w formie, pomysłowe, do potęgi symetryczne, niebywale pastelowe. Nic nie jest tu przypadkowe, każdy kadr, każda jazda kamery, każdy najdrobniejszy gest jest częścią Andersonowskiej wizji świata. Tylko tuż pod tym całym wdziękiem, gdzieś w zamkniętym biurku redaktora Kuriera Francuskiego z Liberty, Evening Sun czekają pokłady powagi i zadumy, od których obecności nie sposób się uwolnić.
Festiwal w Cannes to katalog nazwisk wybitnych reżyserów. Carax, Farhadi, Verhoeven, Weerasethakul i mnóstwo innych - świeżynek jest mało, nowy film danego twórcy potwierdza jego styl i ulubioną tematykę. Carax czyli neobarok, Farhadi - relacje w irańskich rodzinach, Verhoeven skandalista, Weerasethakul równa się neomodernizm w czystej postaci. Tegoroczne Cannes zdominowane było przez ikony kina artystycznego, laureatów Oscarów, Złotych Palm i Lwów o ugruntowanej pozycji. Bardzo zapobiegawczy repertuar.
Dlatego ostateczny werdykt canneńskiego jury był sporą niespodzianką dla wszystkich.
Złożone z pięciu twórczyń i czterech twórców jury Złotą Palmą wyróżniło ,,Titane” Juli Ducournau. Dwa lata temu po nagrodzie dla ,,Parasite” tłum z radości tańczył pod Pałacem Festiwalowym. W tym roku po Lazurowym Wybrzeżu niósł się pomruk niedowierzania zmieszanego z zakłopotaniem. Francuska reżyserka, która w 2016 swoim filmem ,,Mięso” niejednemu zohydziła mięsożerność, o ile nie jedzenie w ogóle, znowu przyprawiła widzów o skurcze żołądka. ,,Titane” pełnymi garściami czerpie z horrorów spod znaku gore. W tym bajorze obrzydlistwa motywem centralnym okazuje się ciało - czysto fizjologiczne, wyzwalające się z kulturowych i społecznych uwarunkowań. Na tle kameralnych filmów, których bohaterowie w ciągnących się minutami ujęciach przygotowują posiłek, film Julii Ducournau jest jak wpuszczony do kuchni rozsierdzony tygrys ludojad. Skoro dystans i wolne tempo w kinie artystycznym stały się normą, stały się też bezpieczne, by nie powiedzieć tfu tfu modne, na ich tle, ohyda i perwersja w ,,Titane” oznaczają powrót do silnej wręcz fizjologicznej relacji na linii film-widz. To kinowe ekstremum, które fizycznie boli, zniesmacza do mdłości - jest esencjonalne - nie uznaje kompromisów.
Ukojeniem dla umysłu zmęczonego interpretacjami,wyszukiwaniem metafor i symboli niezmiennie jest festiwalowa atmosfera. Na szyjach powiewają akredytacje, przy popielniczkach trwają dysputy o kinie, ulice wybrzmiewają mieszanką francuskiego, angielskiego z naleciałościami innych języków. Nigdzie indziej ludzie nie wyglądają tak pięknie, a koszule nie są tak białe.
Jedno z wejść na teren Palais de Festival prowadzi do sali o nazwie Salle du Soixantième, byłam tam na kilku wieczornych seansach. Na salę wchodzi się z otaczającego Pałac tarasu, widać z niego palmy na głównym deptaku i zacumowane w porcie jachty, wieczorem między seansami można oglądać stamtąd zachód słońca. Prestiż prestiżem, ale Cannes jest też najbardziej wakacyjną stolicą kina, najbardziej filmowym kurortem na świecie. Właśnie to połączenie lazurowej wody i gorącego piasku z czerwonymi dywanami, oraz najważniejszymi nagrodami filmowymi stanowi o wyjątkowości tego festiwalu. Po prostu splendor w czystej postaci - glamour przełamany szczyptą nonszalancji.
Autor
Dominika Laszczyk-Hołyńska
Magister filmoznawstwa, podróżniczka, pasjonatka surfingu, niespokojny duch. Współpracuje ze Stowarzyszeniem FilmETER. W zeszłym roku oglądała filmy drogi i pędziła autostopem na Festiwal Filmowy do Cannes. Teraz śni o Australii, tęskni za Portugalią, a w smutnych pandemicznych bezkinowych czasach na pocieszenie ogląda głównie swoje ulubione filmy. W koło.