Film Domalewskiego daje nam sygnał ostrzegawczy, ale nie mówi „stop”. Łatwo doszukać się w nim połączeń pomiędzy PRL-owską Akcją „Hiacynt” a teraźniejszością, ale obawiam się, że to nie na teraźniejszość reżyser kładzie nacisk. Niby teraz woła się na ulicy per „pedale”, ale hej! – popatrz na Polskę komunistyczną, wtedy osoby homoseksualne miały piekło!
„Hiacynt” buduje jednak dość intensywnie „paradygmat” geja jako, po prostu, człowieka, w którym rozlewa się ogromna gama emocji i uczuć. I to człowieka nieróżniącego się od innych do tego stopnia, że w sumie to nie jesteś w stanie rozpoznać jego orientacji, gdy znajduje się obok ciebie. Zaskakujące, nie? A nawet jeśli ją rozpoznasz, to na ile zmienia to twój własny, wirujący wkoło ciebie wszechświat? Najważniejsze to zamiast zabierać szczęście z czyjegoś mikrowszechświata, to lepiej jest szukać swojego we własnym.
Domalewski potrafi w krytykę społeczeństwa i co istotne – nie robi tego w sposób przesadnie dydaktyzujący. Pokazał to już wcześniej w „Cichej nocy” (2017), lecz tam wyraźnie stronił od jasnego wyznaczenia dwóch biegunów „ten dobry” i „ten zły” Polak. Opowieść wigilijna Domalewskiego punktuje nasze najbardziej błahe przywary, ale nie brakuje w niej także i momentów uwznioślających, przez co obraz polskości rysuje się nie tylko w barwach czerni i bieli.