W sitcomie widok jest piękny

Z ich perspektywy współczesność przypomina nieustanne piżama party. Widujemy się z nimi tak często, że znajomość wydaje się niemal toksyczna. Spotkanie zaplanowane na dwadzieścia minut przeradzają się w cały wieczór wspólnego bujania, śmieszkowania i dryfowania przez czas. Produktywność jest passe: bohaterowie sitcomów zamieniają bezczynność w radochę.

Kina pozostają zamknięte, więc cierpliwie czekamy na przyszłe seanse, odświeżając sobie twórczość ulubionych reżyserów, pocąc się nad listami nieobejrzanych klasyków, przeszukując IMDB, by wytropić ośmiogodzinne slow cinema, które dotąd widziało pewnie z osiem osób na jedynym festiwalowym seansie w 2002 roku, prosząc o polecajki znajomych hipsterów, będących za pan brat z repertuarem z Sundance... Zaraz… Serio? Jeżeli właśnie zwątpiliście w swoje filmoznawcze ambicje i kinofilską zaciętość, uspokoję was - ja też nie wiem, czy ktoś wciąż tak robi. 

Próbowałam stworzyć listę wstydu - spisać dzieła sztuki filmowej, których nie widziałam, albo z których nic nie pamiętam, by wrócić do nich, by dokształcić się, by stracić dech, obcując z wcieloną doskonałością X Muzy.

I już usiadłam, już naszykowałam czystą kartę, którą miałam zapisać tytułami rzucającymi na kolana… ale jeszcze ostatni research: przecież chcę wiedzieć co i gdzie mogę obejrzeć… nim kursorem sięgnęłam do kategorii filmy, zdrętwiały nadgarstek ciężko opadł, dłoń zadrżała bezwolnie i klik - seriale. Koniec. Droga bez powrotu. Spiralna otchłań niczym z Zawrotu głowy, bo Monica już otwiera fioletowe drzwi do nowojorskiego mieszkania po babci, Jim Halpert szykuje wolne biurko, a w Vista Cruiserze Erica Foremana robi się miejsce na jeszcze jedną osobę. Speszona produktywność ze spuszczoną głową chowa się w kącie. Hop i już rozsiadam się wśród dobrych znajomych, gotowa spędzić z nimi niejeden wieczór.

Przyjaciele, aut. David Crane, Marta Kauffman

Wewnętrzne starcie między sitcomową pokusą, a filmowymi aspiracjami przypomina scenę rodem ze słynnego mema Disaster girl wartego 500 tysięcy dolarów: w tle płoną taśmy filmowe z Bergmanem, Vardą czy Tsai Ming Liangiem, a ja przyglądam się zgliszczom ze złowieszczym uśmiechem obliczając, ile odcinków obejrzę wieczorem. Kuchnia z Przyjaciół, garaż z Różowych lat siedemdziesiątych, hostel Erlicha Bachmana z Doliny Krzemowej już po dwudziestu dwudziestominutowych odcinkach zostały niemal rozszerzeniem topografii mojego mieszkania. Niemal czuję smak sernika, który Chandler z Rachel podkradają sąsiadowi (dzięki za caaaałą popkulturową otoczkę serialu Kauffman i Cane’a, włączając książki kucharskie oraz internetowe wpisy o jedzeniu w kultowym sitcomie), słyszę jak Michael Scott wzywa do konferencyjnej i właściwie sama nie wiem, czy powinnam zasłaniać okna, bo mogę przez przypadek kogoś spalić jak bohaterowie Co robimy w ukryciu… Każdy odcinek wypełniony żartami sytuacyjnymi i slownymi czyni z sitcomowych domów i biur miejsca najbezpieczniejsze, najprzytulniejsze, najbardziej oswojone chyba  w całej historii kinematografii. Soplicowo ani Tara, nie mogą równać się z domem Bundych czy 99 komisariatem na Brooklynie. W końcu poniekąd my żyjemy w tej przestrzeni: do niej wracamy po zajęciach i pracy, czasami jemy, popijamy herbatę za herbatą, nawet gotujemy i sprzątamy z ekranowym portalem prowadzącym wprost do ulubionego miejsca spotkań.

Do poczucia bezpieczeństwa, lekkości umysłu, który po przebodźcowaniu realnym światem może chwilę odpocząć, dochodzi też nostalgia.

Większość sitcomowych perełek ma już swoje lata. Obrócone w dowcip kryzysy postaci, rozstania, zwolnienia, bankructwa, ośmieszenia znamy niemal na pamięć, nawet nie przypominając sobie, kiedy pierwszy raz bohaterowie mignęli nam w telewizji.  Większośc artykułów opisuje peany współczesnych trzydziestolatków lub doświadczenia nastolatków nie podzielających zachwytów nad sitcomami, dla mnie Jak poznałem waszą matkę i Przyjaciele to tło dla odrabiania lekcji albo sprzątania (chyba powinna powstać jakaś osobna kategoria seriali do sprzątania i prasowania), nakrywania do pysznej kolacji, której nie musiałam sobie sama ugotować - słowem gwarantują powrót do lat prostoty, beztroski i nieświadomości problemów tego świata. 

Jak poznałem waszą matkę, aut. Carter Bays, Craig Thomas

Taki stan spowalniającego dosytu jest niezbędny, także gdy zabieramy się za nowy serial komediowy. Nastrój na sitcom ma coś wspólnego z ochotą na przejrzenie memów: wymaga od nas przynajmniej na początku: wyciszenia krytycznego zacięcia, swobodnie hasającego poczucia humoru i wewnętrznego przyzwolenia na spędzenie czasu w dość mało rozwijający sposób.  A po przedawkowaniu seriali ze stajni Netflixa, o bardzo edukacyjnym stopniu poprawności, te lata 90 i początek XXI wieku w sitcomach mogą wywołać dreszcz dyskomfortu i zdegustowanie - przypomnę tylko o powracającej niczym okres monsunowy dyskusji o seksizmie, rasizmie, uprzedzeniach w Przyjaciołach. Ponieważ Monicę, Phoebe, Rachel, Joeya, Rossa i Chandlera znam od dzieciństwa i wtedy postrzegałam ich jako ,,cool dorosłych” jestem w stanie zamieść wszystkie brudy pod hasło ,,taka była wtedy telewizja” i wiele wybaczyć (a jeśli nie wybaczyć to po prostu zrzucić na Rossa).

O wiele trudniej było mi przyzwyczaić się do amerykańskiego Biura - fenomen gromadzący rzeszę fanów kosztował mnie kilka nieudanych prób, sporo niesmaku i irytacji. Prawdopodobnie, gdyby do siedziby Dunder Mifflin nie pchnęły mnie zewnętrzne okoliczności, nie przezwyciężyła bym początkowej niechęci. Bez odczucia nostalgii, a za to z dozą nieuzasadnionej niechęci wobec Steve’a Carella, na początku serial wydawał mi się nie do strawienia. Właściwie sympatię do Biura musiałam powoli wyciosać, przyzwyczajając się do humoru, konwencji, bohaterów. Bo dopiero pozostali pracownicy firmy papierniczej, zostali moją ulubioną odtrutką na postać szefa - oto kolejny zawsze działający wabik: na sitcomowych kumpli zawsze można liczyć. Choć zwolennicy Przyjaciół twierdzą, że ten serial jest tego najlepszym dowodem, a przeciwnicy wytykają szóstce Nowojorczyków manipulatorstwo i egoizm, tę zasadę potwierdzają paczki z Jak poznałem waszą matkę, Teorii wielkiego podrywu, Różowych lat siedemdziesiątych kawały Dwighta Schrute’a i Jima Halperta, przekomarzanki Dinesha i Gilfoyle’a. W gronie serialowych kumpli czujemy się zapewne bardziej swobodnie, niż wśród wielu dalszych znajomych. To mistrzowie złych decyzji, członkowie loży szyderców, sympatyczni nieudacznicy, ale przede wszystkim tej znajomości nie grozi zazdrość: w żadnych porównaniach nie okazują się lepsi od nas.

Nie chodzi o ich wady (choć ja nie lubię, wiem, że dla wielu Michael Scott to bijące serce serialowego biura), o fatalne zbiegi okoliczności (przecież komediową Dolinę Krzemową napędzają porażki) czy młodzieńcze wygłupy ( banda upalonych licealistów w Różowych latach siedemdziesiątych), lecz o spokojną, bezpieczną stagnację: wszak sitcomy są bardzo niedzisiejsze: zamiast zalewać nas samorozwojem, doskonaleniem się, materialnym dobrobytem i instagramową doskonałością. pomimo upływu lat w finale każdego sezonu bohaterowie są w niemal w tym samym miejscu, w którym zaczynali. Nie dojrzewają, nie podejmują przełomowych decyzji, tylko kręcą się w kółko wśród przytyków i śmieszków. 

Biuro, aut. Ricky Gervais, Stephen Merchant i in.

Nawet te starzejące się żarty, współcześnie uważane za co najmniej niesmaczne, przyjmujemy często raczej za ostateczny dowód nieprzemijającej sympatii do tych seriali. Taki mały sekret między nimi a nami, dowcipy, z których publicznie nie wypadałoby się śmiać, lecz wręcz zareagować potępiającym zmarszczeniem brwi, w gronie ekranowych ziomków są spożywaniem zakazanego owocu. Nie śmiechem odsłaniającym podskórną kanalię, ale raczej chwilowym zatraceniem w błogim barbarzyństwie. Ciekawie w tym kontekście wypada Superstore, który kwestie stosowności i świadomości uczynił powracającymi tematami żartów: idealista Jonah wciąż stara się uświadamiać pozostałych pracowników amerykańskiego supermarketu, często wpadając w pułapki własnych przekonań. 

Powrót sitcomów nastąpił jeszcze przed pandemią: za Przyjaciół Netflix zapłacił rekordową sumę, na HBO GO królowała Teoria Wielkiego Podrywu.

Podczas izolacji okazało się, że kinowy eskapizm naszych czasów to nie efekty specjalne, wielkie ekrany i gigantyczne budżety: wystarczyły ulubione postaci i znajome lokacje. Gdy postęp technologiczny galopuje, media społecznościowe nie nadążają z odświeżaniem newsów, a my jesteśmy przebodźcowani i nieustannie spóźnieni względem rzeczywistości: te wygniecione kanapy, przytulnie swojskie pokoje wciąż łagodzą nasze lądowanie. Seriale w ogóle, zapewniają jakąś ciągłość, bo gdy wiele rzeczy w ciągu dnia jest wyzwaniem, przynajmniej wieczorem nie musimy za każdym razem stawać przed wyborem tytułu, lecz sitcomy gwarantują też powrót do siebie: nieważne czy mieszkasz w obcym kraju, czy w nowym mieście, czy masz starą czy nową pracę, czy właśnie zaczynasz związek czy rozstajesz się z bliską osobą - dopóki bawią Cię te same gagi, dopóki przyjemność sprawia Ci oglądanie po raz któryś danego odcinka, wciąż jesteś tą samą osobą. 

Przeczytaj także:

Autor

Magister filmoznawstwa, podróżniczka, pasjonatka surfingu, niespokojny duch. Współpracuje ze Stowarzyszeniem FilmETER. W zeszłym roku oglądała filmy drogi i pędziła autostopem na Festiwal Filmowy do Cannes. Teraz śni o Australii, tęskni za Portugalią, a w smutnych pandemicznych bezkinowych czasach na pocieszenie ogląda głównie swoje ulubione filmy. W koło.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x