Spotkamy się na trasie! (recenzja „Nomadland”, reż. Chloé Zhao)

Odbierając Oscara w roku 2021 dla najlepszego reżysera, Chloé Zhao stwierdziła: „Zawsze znajdowałam dobro w ludziach, których spotkałam, wszędzie, gdzie byłam na świecie”. Ta myśl przewija się przez trzeci film kobiety; delikatny poemat z zachodnimi odmianami gatunku, wydobywający bogate pokłady ludzkiej dobroci, które przecinają marginesy społeczeństwa. Jest to również zgodne z książką źródłową Jessici Bruder z 2017 roku, w której autorka przedstawia prawdziwe opowieści o „nowych nomadach”, którzy wyruszyli w drogę po tym, jak ich oszczędności zostały „zniszczone przez Wielką Recesję” i dla których „jak dla każdego, przetrwanie nie wystarczy… potrzebujemy nadziei. I jest nadzieja na drodze”.

Niedawno owdowiała i pozbawiona gotówki Fern (Frances McDormand) postanawia opuścić swoje rodzinne miasto Empire w stanie Nevada po zamknięciu fabryki i rozpocząć samodzielną tułaczkę.

Niczym odważna krewna ze Stanów Zjednoczonych Miss Shepherd Maggie Smith w filmie Lady in the Van, Fern pakuje swoje życie do pojazdu i wyrusza w niepewną przyszłość. Ale zamiast ugościć się na ciasnym podjeździe w Camden, pionierski duch McDormand ma przed sobą rozległe horyzonty Ameryki. Początkowo życie na drodze wydaje się niebezpieczne i ponure, a niesprzyjająca pogoda i zimna sytuacja gospodarcza powodują dreszcze. Jednak Fern stopniowo odkrywa ciepło amerykańskiej społeczności wędrownej, wspomaganej przez inspirujące postacie, takie jak charyzmatyczny Bob (Bob Wells), na którego wspólnotowej pustyni nowe umiejętności życiowe są przekazywane przez tych, którzy nie są „bezdomni”, ale po prostu „bez domu”.

Czasami Nomadland wygląda jak bardzo, bardzo słodka i pozytywna wersja Mad Maxa - filmu o postapokaliptycznych Stanach Zjednoczonych, gdzie ludzie jadący furgonetkami i ciężarówkami to po prostu hipisowskie dusze, które chcą tylko sobie pomagać. Spędziłem kilka niespokojnych minut tu i tam, czekając na to, co przypuszczałem, że będzie nieuniknione- wtargnięcie szyderczych materialistów lub obśmianie ludzi prowadzących koczowniczy tryb życia, ale to się nigdy nie wydarzyło. W pewnym sensie nie jest to postapokalipsa: nomadzi znajdują pracę, a ich życie ma jakiś cel, nawet szlachetność. Siostra Fern porównuje ich do amerykańskich pionierów. Czasami film wygląda jak wycieczka po opuszczonej planecie, zwłaszcza gdy główna bohatera udaje się do parku narodowego Badlands w Dakocie Południowej. Ale koczownicy nie są sami. Mają siebie nawzajem, a ich stosunki ze światem nie-nomadów nie są wrogie.

Nomadland formalnie jest filmem prostym, ale dzięki lokacjom i świetnej pracy operatorskiej, podróżowanie u boku głównej bohaterki nabiera zupełnie inny wymiar.

Przebyta droga jest zjawiskowa i pełna emocji, choć treść filmu wypełniona jest głównie spotkaniami i rozmowami toczącymi się przy ognisku. Mimo fenomenalnych zdjęć, na których oglądamy nieopatrzone pejzaże, nikt nie karmi nas romantyczną wizją świata ludzi uwolnionych od rachunków i trosk. Skromny język twórców pokazuje nam ciszę i pustkę, ale z taką szczerością, że trudno nie zaangażować się w drogę Fern, nie kibicować jej. Jednak czego życzyć rozbitkowi z miasta duchów? Film nie daje nam prostego happy endu.

W filmie Chloe Zhao wystąpili autentyczni bohaterowi książki, m.in. Bob Wells, uznany za guru życia w drodze i Linda May, której wielkim marzeniem było zbudowanie samowystarczalnego domu (tzw. eartship). Gdy widzimy Frances McDormand na ekranie, to tak jakbyśmy patrzyli na autentycznego człowieka z historią kryzysu bezdomności, bezrobocia, samotności. Przy minimalnych wręcz środkach opowiada nam historię Fern, która utraciła dawne życie. Jej twarz, gesty i ruch mówią więcej niż jakikolwiek monolog. 

Nomadland jest wreszcie oknem, przez które możemy podejrzeć nieco inne oblicze współczesnych Stanów. Rzadko które ekranowe przedstawienie tego kraju tak bardzo sprawia wrażenie, że jest obrazem „prawdziwej Ameryki”. Może to właśnie nomadzi są dziś duchowym centrum USA, może to na otwartej drodze bije serce pogrążonego w rozlicznych kryzysach mocarstwa… 

Przeczytaj także:

Autor

Korposzczur za dnia, a po godzinach fan wegetariańskiego jedzenia, lomografii, ukulele i literatury pięknej. Wylał morze łez na “Przełamując fale” Larsa von Triera. Z uśmiechem na ustach wspomina każdy z kilkudziesięciu seansów filmu “Shrek” i żywi ogromne przywiązanie emocjonalne do produkcji Pedro Almodóvara. Za najlepszy film uważa: “Fanny i Aleksander” Ingmara Bergmana oraz “Szatańskie tango” ​Béla Tarra.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x